donderdag 10 april 2008

Znalezione...

...tutaj.


2 IV środa
17.00, piwniczka - Spotkanie Towarzystwa Heraldyczno – Genealogicznego: „Sebastian Malinowski wśród bydgoskich genealogów i heraldyków – wspomnienie”.


„Sebastian Malinowski był ogromnie serdecznym człowiekiem. Tę serdeczność, poczucie humoru zauważyłem od razu, kiedy zetknąłem się z nim jako uczeń III Liceum Ogólnokształcącego. „Trójka" była pierwszą i jedyną szkołą, w której uczył historii, potem jeszcze "wiedzy o społeczeństwie". Uczył świetnie, niekonwencjonalnie. Wolał raczej rozmowy, dyskusje niż jednostronne wykłady. Wielu licealistów nie było w ogóle gotowych na takie akademickie podejście. Sebastian „ciągnął nas w górę", upodmiotawiał. Wtedy nie działał jeszcze tak szeroko z uczniami na zewnątrz szkoły - był „świeżym" nauczycielem. Jeśli dziś zestawiam sobie ten czas z kalendarzem, wychodzi na to, że pomagał wówczas tworzyć Muzeum Uchodźctwa i Dyplomacji Polskiej. Takie były jego społecznikowskiej działalności początki.

Każdego roku prac przybywało. Kiedy spotkałem go po studiach mógł mi już wymienić całą litanię prac. O tym spotkaniu „po latach" jeszcze wspomnę.

Na razie pozostaję uczniem - Seba nauczycielem. Pożyczył mi kilka książek, ja mu też. Pierwszym artefaktem była lekko trącająca o nacjonalizm broszura Gustawa Morcinka „Maszerować". Akurat roztrząsaliśmy historyczne cienie polskiej interwencji na Zaolziu. Seba oddawał mi książkę z pytaniem – „Gajos, skąd takie lektury łowisz?". Jeszcze chętniej odwiedzałem więc antykwariaty i targi staroci.

Ostatnia nasza rozmowa „licealna" dotyczyła mojej pracy maturalnej. Seba zatrzymał mnie na korytarzu i konspiracyjnie szepnął: „A to zabili nam Ferdynanda!". Zamarłem. Przecież to pierwsze zdanie mojej matury, które zapożyczyłem rzecz jasna od arcykpiarza Jaroslava Haśka! Czyżby coś poszło nie tak? Przeciwnie! Sebastian akurat dzień wcześniej sprawdzał moją pracę i wprawiła go w dobry humor. Później wiele razy tamten cytat przypominaliśmy.

Kiedy po pięciu studenckich latach wróciłem do Bydgoszczy, objąwszy redakcję diecezjalnego tygodnika, przyjąłem zaproszenie społecznego komitetu optującego za rekonstrukcję starorynkowej pierzei. Idę. Nagle minął mnie rower z ex-profesorem „na pokładzie"! Wybuchnęliśmy śmiechem. Poczułem, że pomimo przerwy, przeprowadzki, Bydgoszcz wciąż jest moim miastem - ja go potrzebuję, a może nawet ono odrobinę potrzebuje i mnie.

Po kilku miesiącach współpracy na niwie prasowych publikacji, Sebastian złożył mi propozycję założenia nieformalnej „spółki wystawienniczej" - pierwsza ekspozycja była związana z ćwierćwieczem „Solidarności". Sześć pustych sal Muzeum Okręgowego im. L. Wyczółkowskiego przerażało nas, ale i dawało kopa! Praca trwała nieraz okrągłą dobę. Zdążyliśmy.

Z żalu, który towarzyszył pakowaniu eksponatów do skrzyń po zamknięciu ekspozycji, wyrosło Muzeum Wolności i Solidarności. Otworzyliśmy je dosłownie na kilka dni przed inauguracją drugiej „sebastianowej" instytucji - Muzeum Kanału Bydgoskiego! To był czas muzealnego maratonu, który stał się niemal permanentny. Każdego prawie dnia mieliśmy odtąd „coś do zrobienia".

Z krajowych tras, które przemierzaliśmy najczęściej w wystawienniczych sprawach najmocniej zapamiętałem Białystok, Warszawę, Wrocław, Lublin, Poznań, Kcynię, bliższe czy dalsze Objazdy Kujawskie z całą feerią wiosek i miasteczek... Ale żywiołem głównym, centralnym frontem, zawsze była nam Bydgoszcz. Bromberg. Stare dobre miasto nad Bluszczową Rzeką - Sebastian mocno lubił ten cytat z wiersza Leszka Łęgowskiego. Zresztą cytatami fechtował co krok - w rozmowach, na swoim blogu, w pismach czy listach.

Nie zełgam, jeśli powiem, że z biegiem czasu niepostrzeżenie zaczęliśmy się nieco upodobniać. Trochę przybrałem na wadze, Sebastian zaczął szybciej chodzić. W końcu zrównaliśmy się w skali spóźnień.
Nigdy za to nie zagroziłem nawet jego normom picia mocnej kawy - na jedną moją, przypadały najmniej cztery „sebastianowe”. Hurtowo ją łykał. To zadziwiało nawet Asię, jego żonę.

Praca mieszała się nam z zabawą, intelektualną rozrywką, jak gin miesza się z tonikiem.

Ostatniego dnia jego życia także rozmawialiśmy. Dziwne; momentami sięgaliśmy tak patetycznej nuty, że gdybym mógł wiedzieć, iż trwa właśnie ostatni akt - powiedziałbym pewnie te same słowa...”

[Adam Gajewski, BIK nr 3 / 08]

Geen opmerkingen: